ANDRZEJ FELENCZAK

Andrzej Felenczak (ur. 1954 r.) mieszkaniec Nowicy, od 1966 r. przez ok. 30 lat zajmujący się łyżkarstwem. Syn Stefanii z Hałuszczaków z Nowicy i Teodora z Bartego (zm. w 1999 r.). Według opowieści Andrzeja Felenczaka rodzina matki w latach 40 XX w. wyjechała przez agitację na Ukrainę, skąd Stefania ucieka stosując wyszukany podstęp (udaje żonę – zmarłą na Ukrainie –  i powraca z „mężem”, który mieszka kilka wiosek dalej; niestety Andrzej Felenczak nie pamięta, ani której ani jak ma na nazwisko mężczyzna, który pomógł w powrocie matce). Nasze pierwsze spotkanie ma miejsce w 2023 r. Rozmawiamy w kuchni chyży zbudowanej w 1880 r., w części gospodarskiej budynku znajduje się nieduży kurnik, część mieszkalna i część zajmowana przez zwierzęta przedzielona jest boiskiem i połączona jednym dachem.

Andrzej Felenczak i Regina Pazdur, fot M. Kudłacik.

Na ścianie w kuchni wiszą dwie fotografie: jedna wykonana w Stanach Zjednoczonych przedstawiająca dziadka od strony matki, druga współczesna rodziców Andrzeja Felenczaka.

Andrzej Felenczak to miłośnik psów (ma ich 4) i kotów (ma ich 7) z zamiłowaniem opowiada o swoim zwierzyńcu, wyciągając z pamięci różne mniej i bardziej niesamowite historie z nimi w roli głównej. Jedna z nich dotyczy Karola – dziś już spokojnego, starszego kilkulastoletniego psa, siedzącego na framudze kuchennego okna i patrzącego w świat zamglonymi oczkami a niegdyś wyrywnego, szczekliwego i szybkiego czworonoga należącego do dobrego znajomego Andrzeja Felenczaka – Piotra Smereczniaka mieszkającego „na górce” w Nowicy. Otóż po śmierci Piotra Smereczniaka w 2018 r. Karol sam przybiegł na drugi koniec wsi do Andrzeja Felenczaka, wybierając tym samym nowy dom. Od tamtej pory, każdy kto przechodził główną drogą mógł doświadczyć na własnej skórze szybkości z jaką ten pies wraz z towarzyszami dobiegał spod drzwi chyży, przez dziurę w ogrodzeniu, wprost na drogę i wrzaskliwym szczekaniem przeganiał każdego, kto akurat tam się znalazł. Miało się wrażenie, że już za momencik psy chwycą za nogawkę albo co gorsza za łydkę. Andrzej Felenczak lubi opowiadać i robi to powoli, starannie dobierając słowa, dobrze słucha się także jego historii dotyczących łyżkarstwa, choć te potrafią być i tragiczne. Wspomina jak wykonywał swe pierwsze łyżki w kuchni przy lampie naftowej, jak były pięknie i starannie zrobione, prawie, że rzeźbione i jak bardzo różniły się od łyżek robionych dzisiaj. Na dowód różnic pokazuje łyżki współczesne, które rzeczywiście prawie mają płaski czerpak, nie tak jak „głowy” łyżek dawnych, które wydrążane były riżcem i były głębokie. I ceny łyżek w skupie dawniej były dobre, na tyle , że można było „za jedną łyżkę, kupić paczkę papierosów”, nie to co teraz. Przez te 30 lat kiedy robił łyżki (przeważnie te 25 cm), najpierw jedynie w kuchni na kobylicy („dziadzie”) przy użyciu riżca, noża i ośnika a później od kiedy doprowadzono do wsi prąd w 1972 r. już w warsztaciku z użyciem maszyn własnoręcznie przez siebie zrobionych, pracował dużo i ciężko. Rodzice angażowali się w jego pracę, matkę nauczył obróbki końcowej łyżek i dużo mu pomagała strugając trzonki, szlifując je i gładząc. Ale nie tylko, odpowiedzialna była także za ich suszenie, co odbywało się na kuchennym piecu na specjalnie skonstruowanym stelażu.

Pracował głównie na drewnie jaworowym i bukowym, używając w pierwszych latach pracy drewnianych szablonów, które obrysowywał na mokrym drewnie za pomocą ołówków technicznych. Łyżki sprzedawał handlarzom z Kunkowej i Leszczyn, jak wspomniałam produkował dużo niestety często bez dbałości o dobrą wentylację miejsca pracy. Każdy kto widział jak potrafi się pylić podczas czyszczenia maszynowego suchych wyrobów drewnianych ten wie jakie są to trudne warunki. Andrzej Felenczak w 1999 traci głos, zaczyna ciężko chorować i od tego czasu idąc za radą lekarzy przestaje zajmować się produkcją łyżek.

Regina Pazdur